Może nie Polonez, ale sprawiliśmy sobie z teściem na spółę ostatnio inne "cudo" polskiej motoryzacji spod logo kapusty.
Daewoo Lublin III. Rocznik 2000, 340 tys. km na budziku, max długi, DMC 3,5 tony. Silnik 4CT90-1, czyli 2,4 TD Andoria, 90 KM. 6-osobowy z kratką.
Kupiony od jednego z byłych ASO Daewoo-FSO, w ich posiadaniu Lublin był od 8 lat. Pomyśleć by można, że jako tako o niego dbali, wymieniali części na czas itd. Jednak nic bardziej mylnego, bo już dzień po zakupie zaczęły wychodzić niespodzianki, ale czego spodziewać się po dostawczaku za 4 tysiące. Już po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów z miejsca zakupu do Gdyni okazało się, że nie ma ogrzewania, sterowanie temperaturą nie działa, czego przyczyną była zardzewiała linka od zaworka nagrzewnicy - problemu na szybko pozbyłem się, ustawiając zaworek w pozycji max otwartej. Natomiast co ciekawe, wskaźnik temperatury silnika podczas jazdy podnosił się ledwo ponad 1 kreskę, co oznaczało, że coś jest nie tak z chłodzeniem - jak trafnie obstawiłem, pęknięty termostat, po wymianie jest wszystko ok.
Następnego dnia po zakupie, gdy chciałem go zawieźć z Gdyni do Koszalina nastąpiło wielkie rozczarowanie - kręcę, kręcę i nie pali, a po 40 sekundach padł akumulator - wziąłem go do domu, rozkodowałem to, co było na obudowie, okazało się, że aku (Centra Plus 95 Ah, 800 A) jest z 2009 roku - sprzedający bezczelnie kłamali, że 2-letni, hehe, o ja głupi, że nie wziąłem miernika i nie sprawdziłem jak napięcie spada podczas rozruchu. Po odkręceniu korków ujrzałem błoto zamiast elektrolitu - dosłownie błotnisto-rudy kolor miał "elektrolit". Zasiarczenie, opad masy czynnej, czy HGW, w każdym razie kaputt. Albo taki kibel, albo dowalili go na szybko przed sprzedażą jakimś sporym prądem. Po ładowaniu przez cały dzień wstawiłem aku do Lublina, kompletnie bez żadnej nadziei kręcę, kręcę i... flak, nie odpalił. W tym momencie z pomocą przyszedł mi kolega
Narkee, który przyjechał z porządnymi kablami i pomógł mi odpalić Lublina, chociaż łatwo nie było... Przy okazji zauważył coś, co ja przeoczyłem - lewy reflektor był wstawiony do góry nogami, więc zamiast świecić na drogę, świecił "w niebo" - ech, ASO...
Zadowolony, że w ogóle odpalił, ruszyłem w trasę z nadzieją, że bez przygód przejedzie 250 km pod Koszalin...
Koniec odcinka 1, ciąg dalszy nastąpi.